Muszę
się Wam przyznać, że po raz pierwszy w życiu jedna książka aż tak bardzo
napsuła mi krwi, doprowadziła mnie do złości i czytelniczej przepaści. „Wyrok”
Remigiusza Mroza to najgorsze co mogło mnie spotkać na początku roku. Naprawdę.
Mamy już końcówkę marca a ja dopiero niedawno zdołałam przebrnąć przez ten
czytelniczy koszmar. Nigdy, żadna inna lektura nie sprawiła, że nie byłam w stanie
spojrzeć przez długie tygodnie na inny tytuł. Czułam wewnętrzną blokadę z dwóch
powodów, o których chcę wspomnieć. Po pierwsze wiedziałam, że muszę dokończyć
tę książkę mimo, że to najgorsze poziomy literackie z jakimi miałam styczność.
Niestety, ale widząc ją na półce czułam, że dopóki jej nie skończę czytać
będzie w mojej głowie siedziała długo. A tego naprawdę nie chciałam. Drugim powodem
jest moja czytelnicza naiwność. Zawsze uważałam, że książce trzeba dać szansę,
że czasami są fragmenty złe, paskudne, po których jednak pojawia się coś
lepszego. Wiedziałam, że tutaj się to na
99% nie wydarzy, ale sami rozumiecie… Nie chciałam wypowiadać się negatywnie o
czymś co poznałam tylko połowicznie, to nie byłoby uczciwe. Dziś mogę więc z
ręką na sercu napisać – ta książka jest naprawdę zła.